Strona:Stefan Grabiński - Salamandra.djvu/135

Ta strona została uwierzytelniona.

Postanowiłem przerwać mu zabawę i chrząknąłem głośno. Zadrżał i odruchowo zatrzaskując wieko, porwał się na nogi. Poznałem mordercę barona.
— Dobry wieczór, panie Jastroń! — pozdrowiłem, nie spuszczając ku ziemi browninga.
W pierwszej chwili zdawało się, że się na mnie rzuci, lecz widok lśniącej lufy gotowej do strzału zatrzymał go w porę w przyzwoitej odległości. Na twarzy jego zawiędłej, przeoranej tysiącem namiętności odbił się wyraz stłumionej gwałtem wściekłości i strachu. Czuł się wytropionym.
— Pan co za jeden?! — zapytał gburowato zgrzytającym jak stare zawiasy głosem — Czego pan tu szuka po nocy?
— Ho, ho, panie Jastroń, tylko nie tak gorąco i hardo! — upomniałem, zajmując miejsce przy stole. — Powolutko wszystko się wyjaśni. Czasu sporo przed nami — noc długa. Przedewszystkiem niech się pan uspokoi i przestanie patrzeć na mnie jak wilk. Ja panu ani wróg, ani przyjaciel. Zwyczajnie człowiek. Nie przyszedłem tu ani rabować, ani na przeszpiegi. Jak pan widzi, nie jestem ani rzezimieszkiem, jak np. pan, ani szpiclem policyjnym. No, cóż? Będzie pan grzeczny, panie Jastroń?
— Skąd pan wie, że nazywam się Jastroń? — odpowiedział trochę już łagodniejszym tonem — Skąd Pan mnie może znać u licha? Niech mnie kaduk porwie, jeślim kiedy w życiu choć raz spotkał pańską gębę.
— Ciszej, kochany p. Jastroń, ciszej i grzeczniej. Nie wyjeżdżaj zbytnio z pyskiem, bo, jak mi Bóg