Strona:Stefan Grabiński - Salamandra.djvu/162

Ta strona została uwierzytelniona.

dobrowolnie oswobodziła z pod czaru swą rywalkę. Tak czy owak, z pewnością przygotowała się na tę ewentualność i niewątpliwie zadzierżgnęła podwójną pętlicę. Chodzi tylko o to, komu przeznaczyła rolę ofiary „zastępczej“ i kto ma wchłonąć w siebie ładunek wyzwolony z ciała Halszki?
— Teraz rozumiem. Nietrudno domyślić się: jeden z nas.
— Tak: ty lub ja... — Mam wrażenie, że cały mój dom przepojony jest zatrutym jadem tej mściwej istoty. Przeczuwam, że siła jej jest olbrzymią i uderzenie będzie potężne. Lecz spróbuję je sparaliżować choć w części.
— W jaki sposób?
— Widzisz tę araukarję?... Mój ulubiony krzew — pamiątka po niej, jedyny, ostatni upominek w dzień rozstania. Jest mocna i pełna soków. Ona nas ocali. Może wytrzyma wicher trującego jadu...
Patrzyłem zdumiony, nie wiedząc, o czem myśli.
— Nie rozumiesz, Jerzy? Zanim przetnę związek z Halszką, połączę kukłę z araukarją.
— Czy się to na co przyda?
— Może choć w części. To też istota organiczna. Może przyjmie w swe zielone łono cios przeznaczony dla jednego z nas.
I wykonał ręką w powietrzu między figurką a sosną parę łukowatych, zamykających niby zwora magnetyczna pociągnięć.
— Połączenie dokonane — rzekł, opuszczając rękę. — Teraz przystąpimy do rozerwania łańcucha z Halszką.