Strona:Stefan Grabiński - Salamandra.djvu/165

Ta strona została uwierzytelniona.

być siła, która przeszła przez ten łachman człowieczy...
Spojrzałem na twarz małą, wykrzywioną w okrutnym uśmiechu, z ostrą, ryżą bródką i poznałem Jastronia...
Jak przez sen zabrzmiały mi jeszcze w uszach ostatnie, westchnieniu konającego podobne słowa Andrzeja:
Jego wybrała...
Huk, wstrząsający posadami świata, huk i łoskot zgłuszyły wszystko. Zachwiały się ściany, zakołysały stropy i z upiornym łomotem runęły w proch. W okamgnieniu willa zamieniła się w rumowisko drobnych, oślepiająco białych odruzgów. A w pośrodku startego na biały miał domu stałem ja, cudem ocalały człowiek. Przede mną o parę kroków leżały pół zasypane gruzem zwłoki Jastronia, nade mną świeciło popołudniowe słońce...
— Andrzeju! — zawołałem głosem bezradnego — dziecka — Andrzeju!
I obejrzałem się wkoło, szukając przyjaciela. — Napróżno! Wierusz zniknął. Byłem sam — zupełnie sam...
Wśród blasków pastwiącego się nad pustką słońca wypełzła z pod rumowia duża, złoto czarna jaszczurka, przebiegła wpoprzek ciało Jastronia i wśliznęła się z powrotem pomiędzy gruzy... Straciłem przytomność...