Strona:Stefan Grabiński - Salamandra.djvu/18

Ta strona została uwierzytelniona.

— Wybaczy pan brak mięsnej przekąski, lecz jestem jaroszem, a gości się dziś wieczorem nie spodziewałem.
— Mięsa na kolację nie jadam — odparłem, wychylając szklankę z mlekiem. — Czy pański wegetarjanizm jest wynikiem zasady filozoficznej, czy też wypływa z własności pańskiego organizmu?
Uśmiechnął się:
— Ciało powinno iść za duszą, a organizm kształtować się w planie zasady. Myśl stwarza ciało i jego fizyczne predyspozycje — nie odwrotnie.
Zapadło na chwilę milczenie. Chociaż żaden z nas nie starał się go przerywać, nie czułem ani śladu zakłopotania, które w podobnej sytuacji zwykle powstaje. W towarzystwie tego dziwnego człowieka byłem swobodny jak u siebie; obecność jego nie krępowała zupełnie, przeciwnie: Wierusz działał szczególnie kojąco. Tutaj, w tym cichym, dobrym domu można było wszczynać i przerywać rozmowę, kiedy się chciało. Owszem — czuło się, że chwilowa przerwa w toku słów jest nietyle wypoczynkiem ile pogłębieniem myśli.
Po pewnym czasie rzekł, patrząc mi bystro w oczy:
— Niepotrzebnie stawał pan dzisiejszego wieczora w opozycji do prelegenta; byłbym i tak dziś pana pierwszy zaczepił.
Spojrzałem nań, nie dobrze rozumiejąc.
— No tak — tłumaczył z łagodnym uśmiechem na ustach — właściwie bowiem chciał pan polemizować ze mną, nie z nim. Widząc, że poniekąd trzymam jego stronę, usiłował pan wbrew przekonaniu przeciwstawić mu się, aby mnie wyciągnąć