Strona:Stefan Grabiński - Salamandra.djvu/21

Ta strona została uwierzytelniona.

się ku nam postać demonicznie pięknej, rudowłosej kobiety w czarnej dżetowej sukni i pomarańczowym szalu na głowie. Patrzyła wyzywająco, nakładając perłowo-szarą rękawiczkę...
Poznałem ją. Była to kobieta z mostu św. Florjana. Obróciłem się w przekonaniu, że ujrzę ją poza mojemi plecami w sąsiednim pokoju, lecz nie spostrzegłem nikogo: poza mną czernił się tylko pusty, zmroczony poćmą nocy czworokąt drzwi bibljotecznych... Spojrzałem powtórnie w lustro. Teraz nie było w niem już nikogo; jasna, światłem lampy gazowej przepojona gładź odbijała już tylko moją własną postać. Zwróciłem się do Wierusza:
— Widział pan?
— Widziałem.
— Czy ona jest tu może u pana, w tym domu ?
— Co za przypuszczenie! Nie znam jej zupełnie. W tej chwili ujrzałem ją po raz pierwszy w życiu. Strzeż się pan tej kobiety!
Uśmiechnąłem się pobłażliwie:
— Kocham już inną; mam narzeczoną.
— Mimo wszystko miej się przed nią na baczności! To niedobra kobieta!
— Nie jest mi zupełnie obcą. Spotkałem ją już parę razy.
I opowiedziałem mu o dziwacznem zgrupowaniu ludzi na moście, nie tając obecności jego własnej osoby.
— Hm — szepnął, wysłuchawszy uważnie do końca — rzeczywiście byłem parę razy na przyczółku mostowym koło figury świętego i wyczuwałem niejasno jakieś wrogie prądy płynące niewiadomo skąd. Hm... teraz rozumiem.