Wtem z głębi ogrodu wyszedł wysoki, biały starzec i, oparłszy się o framugę okna, przysłuchiwał się grze... Stłumiony okrzyk zamarł mi w piersi. Zimny pot sperlił mi czoło i z rozszerzonemi od przerażenia oczyma siedziałem jak przykuty do fotelu...
Po chwili widziadło, wyciągnąwszy ku Andrzejowi chudą, trzęsącą się rękę, jakby na znak pożegnania, wsiąkło w mroki ogrodu...
Wierusz, jakby nie wyczuwając tego, co się działo poza nim, grał dalej. Z pod palców jego wąskich, nerwowych wypłynęła teraz przecudna kołysanka. Cicha a rzewna, brała w macierzyńskie dłonie czyjąś maleńką duszyczkę i pieszcząc tuliła do piersi:
— Ach, lulaj mi, lulaj, dziecino kochana — oczęta słodkie zmruż!... — Para przeźroczych rąk, strojnych w pierścienie, wiotkich rąk kobiecych wysunęła się z ram okiennych i, spocząwszy na głowie Andrzeja aktem błogosławieństwa, cofnęła się w przestrzeń nocy...
On grał dalej. Tylko postać jego dotychczas sztywno wyprostowana przygarbiła się i skurczyła w sobie, podając się ku klawjaturze; na usta, zaciśnięte od wewnętrznej męki, wystąpiła piana...
Charakter melodji zmienił się... Kołysanka przeszła w czerwoną od krzyku krwi pieśń miłości. Bezbrzeżna, tryskająca gejzerami pasji namiętność rwała akordy, przewalając się lawiną dźwięków rozpasanych do szału...
Oparte o uszak, z odchyloną wstecz dumną, tragicznie piękną głową, stało teraz tam, za oknem, wśród jęku jesiennej zamieci widmo młodej kobiety.
Strona:Stefan Grabiński - Salamandra.djvu/24
Ta strona została uwierzytelniona.