Strona:Stefan Grabiński - Salamandra.djvu/25

Ta strona została uwierzytelniona.

Na oczach jej smutnych, ciemno-orzechowych spoczęła cicha dłoń anioła rezygnacji; usta wąskie, usta pąku róży rozchyliły się w tęsknocie warg nieukojonej... Wtem wicher bólu przygiął ją ku ziemi; obsunęła się na parapet okna i, wyciągnąwszy bezwładnie ramię, złożyła na niem głowę...
Nagle muzyka umilkła. Fantom rozwiał się gdzieś w czeluściach nocy...
Wyczerpany do ostatecznych, granic, Wierusz upadł jak martwy na posadzkę. Podbiegłem ku niemu ze szklanką wody, lecz wkrótce przekonałem się, że cucenie tu na nic się nie przyda. Był cały sztywny jak kawałek drewna; należało uciec się do magnetycznych pociągnięć. Na szczęście zabieg nie był mi obcy. Po kilku passe’ach, członki Andrzeja zaczęły odzyskiwać normalną giętkość, białka oczu wróciły do właściwego poziomu i wśród rzęsistego potu Wierusz o budził się.
— Dziękuję ci, Jerzy — szepnął, ściskając mi rękę. — Proszę cię — dorzucił po pewnym czasie z głębokiem westchnieniem — nie wspominaj nikomu o tem, co tu widziałeś tej nocy.
— Bądź spokojny — zapewniłem, wspierając go ramieniem — To nasza wspólna, święta tajemnica.
Gdy w pół godziny potem wracałem do domu, świtało już na niebie i cicho gasły ostatnie już gwiazdy...