Strona:Stefan Grabiński - Salamandra.djvu/27

Ta strona została uwierzytelniona.

krok. Przy kadrylu, który tańczyłem z Halszką, nagle wyłoniła się tuż przed nami zagadkowa para.
— Czy możemy prosić o vis-à-vis? — zabrzmiał dźwięczny, metaliczny głos czarnego domina.
— Z przyjemnością — wyręczyła mię w odpowiedzi Halszka, oddając ukłon doży.
I stanęliśmy naprzeciw siebie w kolonie. Podczas jednego passez drugiej figury wenecki dostojnik, mijając mię, rzekł półgłosem:
— Pozdrawiają cię ludzie z mostu św. Florjana, señor hidalgo.
I przeszedł ku swojej damie, by wykonać z prawdziwie wielkopańskim wdziękiem „tour des mains.“
Głos wydał mi się jakiś znajomy; gdzieś już raz w życiu z tym człowiekiem mówiłem, ale gdzie i kiedy, nie mogłem sobie przypomnieć.
Tymczasem wodzirej zarządził „zmianę pań“ i znalazłem się u boku czarnego domina. Muszę przyznać, że tańczyła bajecznie. Smukła i gibka jak tuja, płynęła lekko jak sylfida, podając nieco wstecz kształtną, główkę. Widocznie taniec upajał ją, bo od czasu do czasu czułem nerwowe dreszcze, zbiegające wzdłuż jej obnażonych ramion, i namiętny ruch gorsu. Raz, nie wiem, przypadkiem, czy umyślnie, skroń jej dotknęła mojej; wtedy palce jej zacisnęły się kurczowo na mojem ramieniu i usłyszałem stłumione słowa ekskuzy:
— Przepraszam! — a po chwili: — Diamine! Pan tak dobrze tańczy! Zdaje mi się, że płynęłabym tak z panem w wieczność.