Strona:Stefan Grabiński - Salamandra.djvu/37

Ta strona została uwierzytelniona.

mim, dziewiczym parku rodziny Grodzieńskich. Park ten, pół ogród, pół las jest unikatem w swoim rodzaju. Podobno niegdyś stanowił część Dobieckiej Puszczy, która, rozciągając się na przestrzeni kilkunastu mil, kryła w swem wnętrzu burzliwą, głębokim jarem przebierającą się Drucz. Puszczę wykarczowano — pozostała rzeka i park Grodzieńskich, szczątek minionej chwały boru.
Rodzina Halszki z pietyzmem usiłowała podtrzymać jego pierwotny charakter. To też park wyjątkowo rozległy sprawiał istotnie raczej wrażenie lasu. Tylko drobną jego część, przytykającą bezpośrednio do dworku, poddano wpływom ogrodniczej kultury — ogromna reszta, od lat nietykana ostrzem nożyc, niekaleczona strychulcem sekatora, żyła w stanie dzikim bujnie i swobodnie. Nikt nie pełł zarosłych trawą ścieżek, nikt nie zbierał nagromadzonej stosami leżaniny, chróstu, nie usuwał obalonych przez jesienne burze pni. To też dostęp do niektórych miejsc był niemożliwy. Potężne, z wykrotów drzewnych powstałe zasieki, niezdobyte, drapieżnie jurzące się zastrzały broniły zazdrośnie parkowych komyszy. Dlatego park Grodzieńskich był od lat przytułkiem dla wszelkiego rodzaju dzikiej zwierzyny, która niepłoszona przez dworskie polowania chroniła się chętnie pod jego opiekuńcze spławy.
Najpiękniejszą była partja południowo-zachodnia, gdzie park, staczając się w łagodnej pochylni ku rzece, dotykał wydłużonym klinem zakrętu Druczy. Tam skierowaliśmy z Halszką swe kroki. Ująwszy się za ręce, jak para roześmianych pogodą nieba dzieci, szliśmy starą, wysłaną warstwa-