Strona:Stefan Grabiński - Salamandra.djvu/38

Ta strona została uwierzytelniona.

mi zeschłych liści drożyną. Nad nami sklepił się strop poplątanych konarów, szumiał szeroki rozhowor dębów.
Włożyła mi rękę pod ramię i, opierając głowę na piersi, mówiła:
— Jak tu dobrze, Jur, nieprawdaż? Wszystko tu takie czcigodne, uroczyste...
— Dusza starodrzewu — odpowiedziałem, chłonąc błękit jej oczu. — Twój ojciec, Halszko, musi bardzo kochać przyrodę?
— O tak — uwielbia ją jak poganin. Nieraz spędza całe dni w najgłębszych ostępach lasu. Po każdej takiej przechadzce jest dziwnie zamyślony i nie zwraca uwagi na otoczenie.
— Las działa jak narkotyk; można się upić jego duszą.
Umilkliśmy i czas pewien słychać było tylko szelest liści roztrącanych przez nasze stopy. Ona pierwsza przerwała milczenie:
— Ojciec jest przytem człowiekiem nadzwyczaj przesądnym.
— Dotychczas nie zauważyłem tego rysu.
— Bo się z tem kryje nawet przed nami. Zdaje mi się, że odziedziczyłam po nim podobne skłonności.
— Ty, Halszko
— Dziś właśnie rano, zanim przyszedłeś, miałam sposobność przekonać się o tem.
— Czy mogę dowiedzieć się bliższych szczegółów?
— Owszem. Odczuwam potrzebę zwierzania ci się nawet z najbłahszych przeżyć.
Spojrzałem na nią z wdzięcznością.
— Jestem trochę znużona przechadzką. Usiądźmy na chwilkę tutaj, na mchu.