wiosenną przestrzeń nieba lotem nawskos kszyki. Z wody gęstej, ustałej szedł w gorę odpar i przesłaniał mglistym woalem ospałą powierzchnię. Parę brzóz płaczących nachyliło się w zadumie nad topielą, zarzucając w głębię smutek swych warkoczy. Daleko od brzegu, gdzieś na środku jeziorzanej gładzi snuł się jaśniejszą wstęgą ścieg wartu — odpływu...
Wsiedliśmy do łódki ukrytej wśród bronzowych pałek rokiciny. Odwiązałem łańcuch i, wparłszy wiosło o ląd, odbiłem się mocno. Zabulgotała wytrącona z drzemki popołudniowej woda, zawirowały osadzie i męty. Łódź, otarłszy się burtami o kolana rogoży, roztrąciła kożuchy pleśni i wypłynęła na środek. Sterowałem ku skalistej wysepce w południowym kącie jeziora. Ten granitowy wykwit gruntu był zagadką. Skąd się tu wzięły skały pierwotne? Okolica płaska, typowo równinna nie usprawiedliwiała w niczem tej anomalji. Szara, poszarpana ściana wystrzelała groźnie ponad wierzchołki najwyższych drzew parkowych.
Gdy podpłynęliśmy na odległość kilku metrów do wyspy, zerwała się z gniazd po wnękach rzesza jaskółek i, zatoczywszy nad nami parę kręgów, wróciła do skalnych kryjówek. Okrążyliśmy wyspę, szukając miejsca do wylądowania. Strome, urwiste brzegi, obszyte na głucho krzami głogu i jeżyny, strzegły zewsząd wejść i dostępów. Tylko od strony południowej, tam, gdzie jezioro zwężało się gwałtownie, by kilkanaście metrów dalej runąć po zboczach parku potężnym wodospadem do Druczy, zauważyłem za występem skały małą przystań. Ostrożnie, trzymając się brzegu, by nie wpaść w ramiona silnego już w tem miejscu prądu, opłynąłem
Strona:Stefan Grabiński - Salamandra.djvu/41
Ta strona została uwierzytelniona.