unosiły się ledwo dostrzegalne fale powietrza, drgając w przestworzu niby kosmiczny eter. Od lądu szły zapachy ziół i leśnych kwiatów, z wody bił surowy, rybą i szuwarem zaprawiony obrzask. O łódkę uderzały co chwila wilgotne pletwy fal, pluskocząc po burtach rytmem pieszczoty, rozkręcał się z cichym zgrzytem, to znów przypadał gnuśnie do brzegu żelazny wąż łańcucha...
— Halszko! Co za dziwna godzina!
Odpowiedział mi jej równy, głęboki oddech. Usnęła jak dziecko. Z opartej na mych kolanach z ufnością głowy zesunęła się para długich, płowych warkoczy i spłynęła na dno łodzi.
Ostrożnie, by jej nie obudzić, podniosłem jeden do ust i całowałem długo, tuląc namiętnie do twarzy. Ciepłe, wonne włosy dziewczyny...
Wtem, podniósłszy oczy na rzekę, ujrzałem w przerwie pomiędzy skałami płynące powoli czółno z siostrami z klasztoru Klarysek. Dwie pracowały przy wiosłach, jedna przy sterze, inne z rękoma wplecionemi w różańce błądziły zamyślonem spojrzeniem po wodzie. W chwili, gdy łódź mijała ujście jeziora, zasuwając się już swym dziobem za skałę, jedna z zakonnic, ocknąwszy się z zadumy, zwróciła twarz w naszą stronę. Przez sekundę oczy jej spoczęły na nas z wyrazem głębokiego smutku, poczem wyciągnęła ku nam ręce spętane w czarne korale. W tej chwili czółno pchnięte silniejszem uderzeniem wiosła znikło za skalnym zrębem, unosząc z sobą postaci mniszek. Spojrzałem zaniepokojony na Halszkę. Twarz jej cicha, półotwarte usta i oczy łagodnie przymknięte upewniły mię, że śpi spokojnie, jak dziecko. Nic nie widziała.
Strona:Stefan Grabiński - Salamandra.djvu/43
Ta strona została uwierzytelniona.