Strona:Stefan Grabiński - Salamandra.djvu/54

Ta strona została uwierzytelniona.

własnej potęgi i czaru nagle zaświtało coś jak wahanie; w oczach hardych, wyzywających zatliło błędne światło niepokoju. Szybko spojrzała na duży, wahadłowy zegar nad sofą. Była ósma.
— Idź już, Jur! — rzekła łagodnie — Idź! Dłużej tu dzisiaj pozostać nie możesz. Oczekuję cię we wtorek o tej samej porze. Przyjdziesz, nieprawdaż, Jur?
— Przyjdę.
— Nie gniewaj się na mnie — prosiła, patrząc mi przymilająco w oczy — lecz pora już spóźniona. Muszę stąd wyjść za chwilę. Są pewne przeszkody. Rozumiesz?
— Rozumiem.
Przeciągła pieszczota pocałunku, pożegnalne zwarcie się spojrzeń... i wyszedłem. Poza mną zapadły głucho w zamek ciężkie, dębowe drzwi...
Rozejrzałem się. Klatka schodowa znikła. Przede mną biegł w głąb półmrocznej przestrzeni znany mi, wąski korytarz z trojgiem drzwi, oświetlony słabo językiem gazu — przedsień domu Wierusza...
Obejrzałem się poza siebie, szukając wejścia do pokoju, z którego przed chwilą wyszedłem i zamiast drzwi dębowych znalazłem gładką, białą ścianę...
Więc to wszystko było tylko snem?! Niemożliwe! Czułem przecież wciąż jeszcze słodką niemoc miłosnego wyczerpania.
— Kamo! Kamo!
Głos powrócił z przeciwległego kąta korytarza i zgasł w półmroku. Podszedłem do środkowych drzwi po lewej stronie, prowadzących do pracowni Andrzeja, i zapukałem... Nikt nie odpowiedział. Pocisnąłem klamkę; drzwi otworzyły się...