Strona:Stefan Grabiński - Salamandra.djvu/66

Ta strona została uwierzytelniona.
Sabat.

Żyję jak w śnie od paru miesięcy. Nibyto spełniam zawodowe obowiązki i oddaję się codziennym zajęciom, lecz właściwie przebywam ciągle w innym świecie. Ten inny świat, cudowny, czasem groźnie piękny, przestał mnie już nawet dziwić; zżyłem się z nim na dobre i zda je mi się, że tak już być musi, że inaczej już być nie może...
U Grodzieńskich bywam jak dawniej. Kocham Halszkę, lecz nie mogę równocześnie wyrzec się rozkoszy, którą mi daje Kama. Nieraz wśród miłosnej ekstazy budzi się we mnie nagle chęć zabicia jej, usunięcia raz na zawsze z mej drogi. Ona zdaje się to przeczuwać bo patrzy na mnie w takich chwilach wzrokiem bezsilnego gołębia:
— Uderz, uderz w pierś moją, jeżeli potrafisz!
I rozbraja mnie odrazu...
Rzecz dziwna! Ona ma czasem w spojrzeniu coś z Halszki. To też nieraz zdaje mi się, że poprzez nią kocham właściwie tamtą. Halszka jest czemś świętem — nie śmiem myśleć o rozkoszy fizycznej, jaką daćby mi mogło jej ciało. I może właśnie dlatego Kama stała się dla mnie jej uzupełnieniem? Może dlatego w niej szukam swej an-