Strona:Stefan Grabiński - Salamandra.djvu/67

Ta strona została uwierzytelniona.

tytezy płciowej, której znaleźć u Halszki nie mam odwagi?...
Kama jest ciągle inną; niby ta sama, a jednak inna. Stąd rozkoszne złudzenie nowości, iluzja czegoś jeszcze niedoznanego. Co za mistrzowska taktyka! Jest wyuzdana do ostatecznych granic; jej wyrafinowanie erotyczne przechodzi moją najśmielszą fantazję. A przecież jest jeszcze tak młodą! Tego się widocznie nie można nauczyć — z tem się przychodzi na świat. Idę za nią bez oporu, bo mnie pociąga jej demonizm. Życie jest tak ubożuchne w zdarzenia niezwykłe, w tak skąpych dawkach rozdziela wyjątkowe wzruszenia...
Z niecierpliwością oczekuję przyszłego poniedziałku. Przygotowuje mi na ten dzień jakąś nową niespodziankę. Mam czekać na nią rano na rogu ul. Św.-Jańskiej, tam, gdzie się kończy pierzeja ostatnich już domów...

O dziewiątej byłem już na miejscu. Szary, chłodny poranek otulał jeszcze ziemię zwojami mgieł; czołgały się leniwo po ugorach, rozdzierając się na mleczne strzępy po krzakach przydrożnej tarniny. Tu i tam wysiąkała od czasu do czasu z chaosu oparów sylweta starej gruszy lub wyciągał nieruchome skrzydła wiatrak. Gdzieś, daleko, na moczarach klekotał bocian...
Ktoś dotknął lekko mego ramienia.
— No, cóż, idziemy?
Z pod bobrowego kołpaczka patrzyła na mnie, para szatańsko pięknych oczu.