dasz na tle tego alchemicznego pieca jak nowożytna Canidia.
— Nie traćmy czasu na porównania. Lepiej przeczytaj mi receptę na maść Baptysty Porty.
I wskazała mi grubą, w skórę marrochino oprawną księgę na stole.
— Co za biały kruk! — zauważyłem, biorąc dzieło z zainteresowaniem do ręki. — Obiecujący tytuł! „Magiae naturalis libri XX.“ Autor: Jan Baptysta Porta. Znany, stary demonolog!
— Szukaj przepisu na maść czarownic!
Przeszedłem uważnie okiem parę kartek.
— Mam! Są dwa.
— Przeczytaj pierwszy!
— Weź: tłuszcz, tojad (aconitum), młode gałązki topoli, korzenie pokrzyku — mandragory, liście lulka czarnego i szaloną jagodę (solanum furiosum seu maniacum) — zmieszaj to wszystko razem z sadzami i zagotuj!
— Dobrze. A drugi?
— Recepta druga. — Weź: tłuszcz, pięciopalczatkę (pentaphyllum), szalej, czyli cień nocy, i korzeń dziędzierzawy — bieluna, znanego też pod nazwą datura stramonium, dodaj odwaru z pestek brzoskwini i parę kropel treści laurowej, tej dzielnej trucizny, której odrobina wpuszczona do ucha lub na język zabija jak piorun, i zagotuj to wszystko z jadem żmii, sokiem krzewu manjokowego i spermą rozgrzanych w okresie rui klaczy — potem odcedź i zanim ostygnie, dolej oliwy i trochę krwi nietoperza.
— Wybieramy drugą. Jest dokładniejsza i budzi więcej zaufania.
Strona:Stefan Grabiński - Salamandra.djvu/69
Ta strona została uwierzytelniona.