I podała mi skórzaną torebkę napełnioną czerwonym proszkiem. Wsypałem go do naczynia i zamieszałem kopystką. Zaskwierczało coś na dnie, zapieniło się rdzawym szumem i ucichło.
Kama wydobyła ze skrytki pod okapem piecowym małą prostokątną szkatułkę z drzewa orzechowego.
— Przypatrz się temu korzonkowi! — zwróciła się do mnie, wyjmując z wnętrza kasety dziwacznie powykręcane kłącze jakiejś rośliny — Ciekawy, co?
— Co to jest?
— To właśnie mandragora — android.
— Android?
— No, tak — korzeń — homunculus. Mówią, że, gdy go się wyrywa z ziemi, słychać głos podobny do ludzkiego krzyku.
— Dziwna roślina! Zupełnie przypomina kształtem kłącza małego człowieczka.
— Nazywają go też dlatego u nas pokrzykiem lub gniewoszem, bo zdaje się dąsać na tych, którzy ośmielają się go dotykać.
— Czyżby przyroda utrwaliła tu jedno ze stadjów ewolucyjnego pochodu? Byłżeby ten korzeń — karzełek przeczuciem człowieka w roślinie?
— Może. W każdym razie wygląda jak jego zapowiedź.
Podeszła do tygli i przecedziła ich za wartość do wspólnej, jednoczącej ingredjencje retorty; gęsty ciemno-zielony płyn zaczął w oczach naszych ostygać i krzepnąć w gruzły. Kama niecierpliwie śledziła przebieg chemicznego procesu.
Strona:Stefan Grabiński - Salamandra.djvu/71
Ta strona została uwierzytelniona.