Strona:Stefan Grabiński - Salamandra.djvu/72

Ta strona została uwierzytelniona.

— Gotowa! — zawołała w pewnej chwili, wybierając z naczynia na łyżkę ciemną, lepką jak smoła maść.
— Czy zastosowałeś się do moich wskazówek? — zapytała, rozściełając zkolei na podłodze duże, puszyste, mleczno-białe skóry niedźwiedzie. — Nic nie jadłeś od wczoraj wieczór?
— Jestem na czczo.
— W takim razie możemy zaczynać.
Ruchem szybkim, sobie właściwym zrzuciła suknie i stanęła na runie niedźwiedziem w swej olśniewającej nagości. Poszedłem za jej przykładem. Staliśmy chwilę naprzeciw siebie, związawszy się oczyma.
— Cudna czarownico moja! — zawołałem, biorąc ją w drżące ramiona.
Wywinęła mi się z uścisku:
— Dzisiaj nie.
— Dlaczego?
— Dzisiaj mamy być tam.
I nabrawszy w palce ciepłej jeszcze maści, zaczęła ją wcierać sobie mocno pod pachy.
— Jeśli chcesz być ze mną tam, musisz robić to samo.
I kusząco patrząc mi w oczy, podała mi retortę z szatańską miksturą. Po chwili wahania zgodziłem się. Wkrótce uczuliśmy oboje zawrót głowy i senność. Kama znużona wyciągnęła się na futrze.
— Jeżeli wrócisz tu przede mną, wyjdź natychmiast z tego domu — mówiła sennie, już napół przytomna.
— Dobrze. Lecz gdybyś ty mnie uprzedziła?