mię upiornie — zieloną powodzią. W powietrzu obok mnie w szalonym wyścigu pędził tabun nagich, ludzkich postaci: młode, długowłose kobiety przytulone gronami piersi do grzbietów koźlich, dorodne, latem życia dyszące niewiasty okrakiem na olbrzymich odyńcach, gibcy, smagli młodzieńcy, mężczyźni w sile wieku i lubieżni starcy z iskrą żądzy w dogasających oczach unoszeni w opętańczym wirze przez zjuszone, ciekające się klacze, ohydne, siwowłose megery na ożogach, łopatach, kijach — rozszalały wyraj bezwstydnych ciał, powykrzywianych maszkar, zbieszonych pałub — koczkodanów...
Wtem gardziel jaru rozwarła się w kotlinę okoloną łańcuchem wzgórz; w środku podobny do ściętej głowy cukru strzelał w niebo granitowy stożek. Tutaj opuściła się szarańcza ludzka na ziemię, napełniając śródgórskie zagłębie zgiełkiem i rechotem. Skądś z pod ziemi buchnął płomień i oświetlił krwawym blaskiem piekielną widownię. Oczy zgrai podniosły się wzwyż, na płaski szczyt stożka, oblany teraz purpurowem światłem. Tam na wykutym w skale tronie siedział, podkuliwszy pod siebie kosmate racice, gigantyczny androgyn z głową brodatego kozła, z wymionami samicy i ze sromem mężczyzny — pół-człowiek, pół-zwierzę, okropny, posępny, skrzydlaty...
Po tłumie w dole poszedł szmer:
— Patrzcie! To On! Nasz pan! To On, Baphomet braci mistycznego Templu, Tyfon egipskich magów, Aryman-Python przedwieczny!...
— Chwała Ci, Panie ognistych czeluści, cześć Ci, Władco grzechu i spraw cielesnych, Orędowniku
Strona:Stefan Grabiński - Salamandra.djvu/74
Ta strona została uwierzytelniona.