Strona:Stefan Grabiński - Salamandra.djvu/77

Ta strona została uwierzytelniona.

wice jęły się owijać dookoła własnych rdzeni — ośrodków. Lecz i te wkrótce uległy odśrodkowej tendencji, rozdrabniając się na coraz to węższe kółka i wirówki. Wkońcu rozhukane stado ludzkie rozsypało się po kotlinie w dzikim wyścigu szukających się wzajemnie płci...
Tu jakiś muskularny samiec przygniatał ciężarem włochatych bioder śnieżnobiałe, delikatne jak atłas łono oszalałej z chuci dziewicy, tam podstarzała, z obwisłemi workami wymion czarownica tuliła w objęciach rozkwitłego w młodzieńczej krasie efeba, ówdzie brzemienna od miesięcy już matka kaziła się wszeteczną miłością z djabłem, skazując na zagładę poczęty płód.
W pieczarach góry, tam gdzie już nie docierał blask czerwony ognia, skryła się najohydniejsza sromota. Tam to, zaszywszy się w najciemniejsze zakątki, jakby w obawie, by sam szatan nie spłonął za nich rumieńcem sromu, zaspakajali swe nieludzkie żądze sodomici. Pod skalnym wiszarem, co jak baldachim rozpiął się nad menzą upłazu odprawiał świętokradczy kapłan parodję mszy; za ołtarz służyło mu nagie ciało rozciągniętej bezwstydnie kobiety, zamiast wina miał w czarze krew...
Obok z „kazalnicy“ przemawiał do gawiedzi pękaty, w półwieczny kontusz przystrojony Kostruban, dalej na stołach z tarcic, rzuconych wpoprzek na kadzie i beczuły z wódką, odprawiano sabatowy bankiet.
Ponad głowami biesiadujących przeciągały z łopotem błoniastych skrzydeł strzygi, które biorą z kołysek niemowlęta piękne, tłuste i niepłaczliwe, a podkładają w ich miejsce chude i blade — jędze–