Strona:Stefan Grabiński - Salamandra.djvu/78

Ta strona została uwierzytelniona.

jeżybaby łase na krew dzieci, straszliwe empuzy i lamje-upiorzyce. Zdaleka od zgiełku ucztujących snuło się jak cień z załamanemi rękoma, z prętem czarnym w dłoni widmo kraśnego moru zwane Cichą Dziewczyną...
Mnóstwo gacków, kruków, ogoniastych, z wyżartemi pośladkami pawjanów, kotów, świń, szczurów, myszy i wszelakiego robactwa uwijało się wkoło po murawie, wnęcało natrętnie do naczyń, przypijało się zuchwale do ust, do oczu, do twarzy... Jakieś dziwaczne stwory, niepodobne ni do ludzi, ni do zwierząt — złośliwe boby — babuki, złowieszcze mochy — matochy i okrutne mamuny podkradały się chyłkiem do stołów i czyhały na resztki...
A ponad tem wszystkiem tam, na platformie stożka rozparty niedbale w kamiennem swem siedliszczu górował Pan Zła i Nocy. W oczach jego zimnych i rozumnych krzyżowały się błyski bezgranicznej pogardy i dumy — wyprężone w górę ramię prawe jakby na ironję wskazywało wybladły księżyc, który krył się właśnie za chmurą, by ustąpić miejsca swemu cieniowi tam, w dole, pod lewą ręką potwora, czarnemu Geburah.
— Huś, hejja! Huś, hejja! — zawyło ponownie z głębi kotliny. Zgasło upiorne, purpurowe światło, skonały pochodnie i wśród absolutnego mroku rozpoczął się ostatni akt sabatu, zakryty już przed oczyma gwiazd. Tylko od czasu do czasu z wężowiska skleszczonych ciał, tarzających się w miłosnej duśbie grzbietów, tyłków, ud, splątanych konwulsyjnie ramion, lędźwi, nóg, szedł charkot gżących się klaczy-samic, jurny ryk rozbestwionych rują