ubrałem się. Szum w głowie powoli przycichał, ustępując miejsca nieznośnemu bólowi. W uszach dzwoniła wciąż na alarm krew. Rzuciłem raz jeszcze okiem na śpiącą i, przykrywszy ją szalem, wypadłem z izby na pole. Świeże, ścięte przymrozkiem powietrze orzeźwiło mię. Z odkrytą głową zacząłem zmierzać ku miastu. Chłodny powiew wieczora uderzył mię w piersi i nagle zrobiło mi się zimno. Zapinając palto pod szyję, zauważyłem brak medaljonu z puklem włosów Halszki.
— Czyżbym zostawił tam, w tej djabelskiej lepiance?
Zawróciłem w stronę chaty. Musiałem odnaleźć ten przedmiot za wszelką cenę. Lecz ku memu zdumieniu, stanąwszy nad brzegiem polnego urwiska, nie ujrzałem już chaty. W miejscu, gdzie stała jeszcze przed chwilą, rozciągała się pusta, jałowa równia pola; tylko samotny, odarty z liści chochoł leszczyny potrząsał smutno kikutami prętów...
Strona:Stefan Grabiński - Salamandra.djvu/81
Ta strona została uwierzytelniona.