lub dźwięk syreny odbijającego statku. I znów wracał szeroki, rozlewny rytm żywiołu...
Lecz niedługo trwały chwile ukojenia. Pewnego dnia Halszka zaczęła uskarżać się na ból powyżej łokcia. Z niewiadomej przyczyny ręka nabrzmiała niemal aż po pachę i w środku spuchlizny zaczęło formować się coś w rodzaju wrzodu. Zawezwany lekarz oświadczył się za natychmiastową operacją. Halszka wzbraniała się, prosząc o zwłokę. Wieczorem wrzód pękł sam bez przecinania. Wraz z ropą wyszło parę igieł, jakieś obłe drewienko i zwitek czarnych nici. Stara niania Halszki, Kasia spostrzegłszy wybroczyny, pociągnęła mię za rękę do drugiego pokoju.
— Proszę pana — tłumaczyła mi tajemniczo — panience ktoś to paskudztwo „wrzucił.“
— Nie rozumiem.
— To czary, proszę pana. Niech się pan nie śmieje ze starej baby, ale to są istne czary. Ktoś ma złość do naszej panienki i rzucił uroki.
— Et, plecie Kasia androny!
Lecz sługa nie dała zbić się z tropu.
— Kiedy mówię, że czary, to czary. Kto bo kiedy słyszał, by takie rzeczy same się dostawały do ciała? Pewnie panience pozazdrościła szczęścia jakaś zła kobieta i dlatego „wrzuca“...
Po paru dniach rana zagoiła się, nie pozostawiając śladu blizny. Lecz wkrótce potem ukształtował się podobny guz na łopatce. Wrzód jątrzył się przez cały tydzień, a gdy nareszcie ropa przebiła skórę, wypłynęły wraz z gruzłami zbitej materji okruchy węgla, jakieś stare, zardzewiałe szpilki i kawałek ciemno-zielonego sukna.
Strona:Stefan Grabiński - Salamandra.djvu/83
Ta strona została uwierzytelniona.