Strona:Stefan Grabiński - Salamandra.djvu/84

Ta strona została uwierzytelniona.

Widząc bezradność lekarzy, którzy nie umieli zapobiec dalszemu rozwojowi dziwnej choroby, zwróciłem się o pomoc do Wierusza. Przyszedł, jak zwykle skupiony w sobie, wysłuchał w milczeniu relacji Halszki o przebiegu cierpienia i obejrzał miejsca zaatakowane.
— Uprzedzam Panią zgóry — odezwał się nakoniec, robiąc magnetyczne pociągnięcia w kierunku od ognisk owrzodzenia ku kończynom ciała — że mogę ją wyleczyć narazie tylko przemijająco; dziś jeszcze nie rozporządzam takiemi środkami, by kuracja, którą Pani zalecę, dała wyniki bezwzględnie zadawalające i trwałe. Mam jednak nadzieję — dodał z łagodnym uśmiechem, gładząc po ojcowsku jej jasne warkocze — nawet pewność, że po pewnym czasie, może wkrótce, uda mi się uzdrowić Panią definitywnie.
— Wierzę, że tak się stanie — odpowiedziała, patrząc z ufnością w jego dobre, mądre oczy.
— Wiara Pani ułatwi mi zadanie i wzmocni mnie na siłach. — Jerzy, przytrzymaj chwilę prawe ramię!
Wykonałem polecenie, ujmując lekko w palce przegub jej ręki. Wtedy pod wpływem passów Wierusza chorobotwórcza materja nabrzmiała w duży, siny guz na obojczyku i zdawała się posuwać od centrum zaognienia wzdłuż ramienia ku dłoni...
Popatrzyłem na Andrzeja. — Stał milczący, z oczyma skupionemi na chorej, z głęboką brózdą na czole, trzymając rękę w odległości kilku centymetrów od ramienia Halszki.