— Progrediaris![1] — wyszedł nagle z zaciśniętych ust jego cichy lecz mocny rozkaz.
I posunął dłoń o parę cali niżej ku przedramieniu. Obrzęklina, jakby posłuszna woli lekarza, sklęsła u źródła, wydłużając się wąską, czerwono-siną wstęgą ku łokciowi.
— Porro![2] — rozkazał powtórnie.
Chora wydała cichy jęk:
— Boli...
— Zaraz uczujemy ulgę — uspokajał, trzymając rękę nad przegubem. — Zwykle na zgięciach stawów wrażliwość jest większa... Porro!
Pręga ropy zesunęła się przedramieniem ku dłoni.
— Teraz musisz podtrzymać rękę tam w górze.
— Nie boli? — zapytałem, ujmując ostrożnie w palce jej ramię w miejscu, gdzie jeszcze przed kilku minutami siniał napęczniały ropą wrzód.
— Ani trochę — odpowiedziała cudownie zapłoniona.
Tymczasem Wierusz odprowadzał chorą materję już ku palcom. Po kwadransie pękł naprężony naskórek wskazującego i średniego, wydzielając z wybroczynami odłamki szkła. Wierusz wymył rany sublimatem i, wysmarowawszy dłoń chorej jakąś maścią, założył bandaż.
— Jak się Pani czuje? — zapytał po ukończeniu operacji.
— Doskonale. Ani śladu bólu. Dziękuję Panu, cudowny lekarzu!
I ze łzami w oczach uścisnęła mu dłoń.