Strona:Stefan Grabiński - Salamandra.djvu/94

Ta strona została uwierzytelniona.

kąt, ustawiając krótszym smoczkiem w kierunku palca wskazującego. Kompas zaczął działać...
Andrzej wciągnął ostrożnie ku sobie wyprężone ramię i, zamykając z powrotem dłoń, położył palec na krótszej wskazówce przyrządu. Jakiś czas jeszcze stał na miejscu bez ruchu, wsłuchując się w przestrzeń, a potem ruszył naprzełaj przez ulicę w kierunku wskazanym....
Poszedłem za nim. Tak przeszliśmy naukos Parkową, przemierzyliśmy Plac Solarny i skręciliśmy w dół na Stromą. Droga prowadziła wyraźnie w stronę wybrzeża...
Co pewien czas, zwłaszcza tam, gdzie kierunek ulegał zmianie, Andrzej zatrzymywał się i radził kompasu. Czuły przyrząd ostrzegał go przy każdym zakręcie...
Zagłębiliśmy się w labirynt wąskich, małych uliczek nad rzeką. Tu było ludniej. Co chwila wypadały z zaułków podejrzane postaci ludzkie o spojrzeniach niepewnych, ponurych, z piętnem zbrodni ne czole. Raz, gdy mijaliśmy jeden z tych plugawych zaułków oświetlony światłem rozhulanej w tańcu oberży, zaczepił mnie jakiś pijany włóczęga:
— A pan co tu robisz w naszej stronie, hę? Ślepca prowadzisz na sznurku po proszonym chlebie, co? Musieliście pewnikiem dużo nazbierać grosiwa, bo obaj wyglądacie niezgorsza. Możebyście się ta ze mną podzielili, hę? Trzeba tego starego drania trochę obmacać po kieszeniach; może się ta co wydukwi.
I byłby już wprowadził w czyn swe pobożne intencje, gdyby nie zimny błysk lufy mego browninga, którym mu poświeciłem między oczy.