— Psia krew! Cholery ostrożne! — zaklął, schodząc nam z drogi...
Weszliśmy w długą, wąską sień. Było ciemno tu, choć oko wykol. Zapaliłem czerwoną latarkę. Purpurowa struga światła padła na deski podłogi spróchniałe, brudne, rojące się od wykrotów. Korytarz zdawał ciągnąć się bez końca; plugawe, odarte z wapna ściany, zamknięte w górze beczkowatem sklepieniem wydłużały się w dal czarną perspektywą. Szła stamtąd na nas stęchlizna i zaduch. Lecz Wierusz nie cofnął się. Przeciwnie; krok jego teraz stał się pewniejszym, ruchy nabrały samodzielności. Widocznie zbliżaliśmy się do celu. Wtem sień załamała się ostro na prawo, a równocześnie grunt zaczął raptownie opadać w dół. Skierowawszy promień latarki na poziom nóg, przekonałem się, że podłoga skończyła się: pod stopami mieliśmy teraz miałki, żółty piasek. Korytarz zwężał się w tem miejscu do rozmiarów ciasnego przewodu; trzeba było iść „gęsiego.“ Uczułem dojmujący chłód wilgoci. Ze ścian sączyła się strużkami woda i wsiąkała w grunt. W pewnem miejscu natrafiliśmy na kałużę błota, którą musieliśmy przejść wbród. Wtedy domyśliłem się, że jesteśmy w podziemiach pod korytem rzeki...
O tych podziemiach chodziły po mieście tylko głuche wieści. Ludzie mówili, że ciągną się one milami wzdłuż i wpoprzek pod poziomem Druczy, lecz że nikomu dotychczas nie udało się znaleźć wejścia do tajemnych korytarzy. Przypadek chciał, że najniespodziewaniej w świecie wtargnęliśmy do podrzecznego błędnika... Wnosząc z długości drogi, już parę razy dotarliśmy z Andrzejem do
Strona:Stefan Grabiński - Salamandra.djvu/95
Ta strona została uwierzytelniona.