nurem miejscu, jakich sześć metrów pod dnem rzeki?...
Zbliżyłem się do Andrzeja i lekko dmuchnąłem mu między oczy. Obudził się i spojrzał przytomnie.
— Odpocznij chwilę — rzekłem, przysuwając mu stołek.
— Rzeczywiście potrzebuję odpoczynku — odpowiedział, siadając — Trochę mnie to za silnie wyczerpało. Gdzie jesteśmy?
— Prawdopodobnie parę metrów pod korytem Druczy. Nie jesteśmy sami...
— Jakto?
— Mamy towarzysza.
I puściłem snop czerwonego światła w kąt izby.
— Jakiś uduszony rybak.
Wierusz porwał się z miejsca ku zwłokom.
— To jest człowiek, którego szukamy — zawołał, wlepiając w twarz leżącego swe głębokie, badawcze spojrzenie.
— Niestety, człowiek ten nie żyje.
— Mylisz się, Jerzy! On tylko śpi.
— Żartujesz.
I przyłożyłem ucho do piersi nędzarza.
— To trup — oświadczyłem po chwili — Serce ani drgnie.
— A jednak mimo wszystko utrzymuję, że człowiek ten nie umarł, lecz pogrążony jest od dłuższego już czasu, może od miesięcy, może nawet od lat w śnie podobnym do letargu.
— Masz zamiar go o budzić?
— Narazie nie leży to w mojej mocy.
— Więc może go stąd wynieść?
Strona:Stefan Grabiński - Salamandra.djvu/97
Ta strona została uwierzytelniona.