Strona:Stefan Grabiński - Wyspa Itongo.djvu/107

Ta strona została przepisana.

Zwięzła, ściągnięta do wymiarów niemal sprawozdawczych opowieść panny Krzemuskiej zrobiła na Gniewoszu silne wrażenie. Poza skąpemi, kwefem wstydliwości obleczonemi słowami drzemała otchłań przebytych cierpień. „Cisza błękitu“ rozlana na pięknej, poważnej twarzy panny Ludwiki była powierzchnią, pod którą kłębiło się wężowisko wspomnień i szarpiącego duszę bólu.
Gdy rozstawali się koło najbliższego przystanku tramwajowego, czuli oboje, że łączy ich już silny, trwały węzeł sympatji.
— Kaprys przypadku sprowadził nas, towarzyszy niedoli na to samo miejsce — mówił, ściskając na pożegnanie jej rękę.
— Przypadek? — odpowiedziała z powątpiewaniem. — Nie wierzę w przypadek.
— Więc los?
Nie otrzymał już odpowiedzi. Uniósł ją z sobą elektryczny pojazd.


Odtąd odbywali wspólne przechadzki. Zrazu po Leśnej, potem gdy nastały piękne dni letnie, dalej, poza miasto, aż do olchowego gaju. Ludwika lubiła, gdy opowiadał jej o sobie. Nazwisko jego było jej znane