Strona:Stefan Grabiński - Wyspa Itongo.djvu/113

Ta strona została przepisana.

Posypały się oklaski i pieniężne datki. Gniewosz ze sceptycznym uśmiechem przypatrywał się tym łamańcom. Jeżeli była w tem wszystkiem krzta prawdy, lekceważył fakira tem bardziej. Nie lubiał ludzi handlujących rzeczami nadprzyrodzonemi, pogardzał nimi jak szarlatanami. Starzec zdaje się zauważył to. Oko jego czarne, spokojne, beznamiętne parę razy spoczęło na inżynierze i jego żonie. Zato inni okazywali mu pełny podziw i uznanie. Odszedł z chłopcem zadowolony z efektu.
Muzyka zagrała taniec derwiszów. Koło 11-tej wieczorem Gniewoszowie powrócili do siebie do hotelu, odległego od kawiarni o kilkanaście kroków. Ludwika wyczerpana wrażeniami dnia usnęła natychmiast, Gniewosz usiadł w podcieniu otwartej werandy i wsłuchiwał się w głosy nocy.
Opodal szemrały fale Nilu, zdała dochodziły krzyki kłócących się w nadbrzeżnej knajpie marynarzy, na piętrze ktoś brząkał nieśmiało na strunach egipskiego sistrum...
W pobliżu odezwał się szelest. Inżynier odwrócił się i ujrzał na stopniach werandy ciemny kontur mężczyzny. Nieznajomy położył palec na ustach i oparł się o poręcz balustrady. Gniewosz poznał fakira.