Strona:Stefan Grabiński - Wyspa Itongo.djvu/125

Ta strona została przepisana.

gment okrętowego mostku bujający wraz z nim na powierzchni oceanu.
— Ktoś mnie przywiązał do barjery wyżki — pomyślał. — Prawdziwie niedźwiedzia przysługa.
Peterson! — zawołał nagle, odtwarzając w pamięci ostatnie chwile statku.
— Dzielny Peterson — powtórzył ciszej.
— „Good morning“ inżynierze! — usłyszał tuż za sobą głos kapitana. — Jak się pan czujesz po całonocnej żegludze?
Gniewosz nie wierzył uszom.
— Mam halucynacje pod wpływem pragnienia i gorączki. Koniec już niedaleki — tłumaczył sobie, zasłaniając wolną ręką twarz przed okrutnemi pociskami słońca.
— Czemuż nie raczysz odpowiedzieć na pytanie, kochany inżynierze? — usłyszał znów tuż obok wyraźny głos Petersona. Odwrócił się w pół ciała i spostrzegł w odległości jednego metra od siebie wystające z wody głowę i tors kapitana.
— To pan, kapitanie Peterson? — zapytał, by upewnić się o realności obrazu.
— Ależ tak, we własnej osobie — zapewnił towarzysz niedoli. — Jak się pan czujesz?