Strona:Stefan Grabiński - Wyspa Itongo.djvu/15

Ta strona została przepisana.



W któryś dżdżysty, jesienny wieczór sprowadził do Bankowej Woli dziwny, traf dwoje ludzi. Wśród największej ulewy wszedł do sieni domu młody, w myśliwski strój odziany mężczyzna. Skwapliwie zatrzasnął za sobą drzwi, zrzucił ociekającą deszczem gumową kurtkę, odstawił strzelbę i przyciskając palcem guzik elektrycznej latarki, zaczął rozglądać się po otoczeniu.
— Opuszczona chałupa — mruknął, ogarniając spojrzeniem cztery izby, których wnętrza poprzez otwarte naoścież drzwi świeciły bezwzględną pustką. — Jak wymiótł! Ani żywej duszy. A co za wściekły przeciąg! Mało głowy nie urwie.
I starannie pozamykał okna.
— A może tu ktoś umarł na zakaźną chorobę? — zrodziło się podejrzliwe przypuszczenie. — W takim razie wpadłem z deszczu pod rynnę... Ha, trudno — niema wyboru, dobry i taki nocleg.
Obszedł po kolei puste izby.
Co za dojmujący chłód!
Zatrząsł się od zimna.
— Choć psy gonić. Jak tu spać w tej