wchodowym wigwamu na podwyższeniu siedział w pozycji pół leżącej w szerokiem, rzeźbionem w nefrycie krześlisku sędziwy król Atalanga. Prawe skrzydło tronu zajęła Rada 10-ciu i synedrjon kapłanów z Huanaco na czele, lewe obsadziła drużyna wodzów i wojowników. Zapadające już w ocean słońce grało rakietami blasków na ostrzach dzid, włóczni, rohatyn, przeglądało się po raz ostatni dnia tego w zwierciadłach puklerzy. Wieczorny wiatr ciepły, aromatem ziół oddychający szedł od skał nadbrzeża w równych rytmicznych odstępach, igrał łagodnie pękami piór na głowach mężów w rynsztunku bojowym i odpływał w głąb wyspy w zacisza lasów palmowych i święte gaje pandanów. Skądś, z oddali, z samego serca puszczy dolatywało gruchanie dzikiego gołębia.
Stanęli przed obliczem króla. Atalanga miał oczy przymknięte. Wychudła od starości i choroby twarz wydała im się dziecinnie małą w porównaniu do wymiarów torsu o silnie rozwiniętej klatce piersiowej. Głowa władcy przypominała w profilu maski egipskich faraonów z trochę ostrzej zaakcentowaną linją orlego nosa. Ciało starca miało barwę jaśniejszą od inkarnacji poddanych: odcień miedzi zmieszanej z cynobrem. Cała
Strona:Stefan Grabiński - Wyspa Itongo.djvu/154
Ta strona została przepisana.