Strona:Stefan Grabiński - Wyspa Itongo.djvu/17

Ta strona została przepisana.

podłodze obok pieca. W czerwonem świetle paleniska wystąpiły ostro jego męskie, energiczne rysy ożywione parą siwych, sokolich oczu. Podłożył ręce pod głowę, wlepił spojrzenie w powałę, i odpoczywał.
Było mu dobrze. Zmordowany całodzienną włóczęgą po lasach, napół skostniały od jesiennego chłodu umiał ocenić błogosławiony wpływ ognia i zamkniętej, chroniącej przed deszczem i zimnem przestrzeni. Twarde, pyłem lat okryte deski podłogi wydały się miękką pościelą, a brudna, pusta izba najwygodniejszą w świecie sypialną. Na dworze zawodził luto październikowy wiatr, na szybach łzawiły paciorki dżdżu, w starym, wapnem na biało powleczonym piecu buzował wesoły ogień i wywabiał na ścianach kosmate cienie a w kącie ćwierkał samotny świerszcz... Dobrze było.....
W sieni odezwały się niepewne, skradające się kroki. Podniósł się i zaczął nasłuchiwać. Ktoś zapukał do drzwi nieśmiało.
— Proszę wejść — zachęcił „gospodarz“.
Drzwi odchyliły się i w progu stanęła młoda, niezwykłej urody kobieta. Z sobolowej jej świtki i kołpaczka spływała strugami woda.
Mężczyzna zerwał się z podłogi i gestem zaprosił do wnętrza. Na twarzy pięknej pa-