Strona:Stefan Grabiński - Wyspa Itongo.djvu/18

Ta strona została przepisana.

ni odbiło się wahanie. Spojrzała mu badawczo w oczy. On uśmiechnął się.
— Ryszard Krzepniewski, ziemianin z Radłowa do usług — przedstawił się. Cóż począć, szanowna pani! Jest się czasem zdanym na łaslkę i niełaskę szczególnego zbiegu okoliczności. Zresztą pochlebiam sobie, trafiła pani na gentlemana i jeżeli nie ma pani na razie innego schroniska, gotów jestem podzielić się z nią tym lokalem.
Odpowiedziało mu wdzięczne, zabarwione mimowolną zalotnością spojrzenie słodkich, czarnych oczu.
— Dziękuję panu za ułatwienie mi sytuacji. Rzeczywiście położenie chwilowo bez wyjścia. Skorzystam z pańskiej gościnności, dopóki nie ustanie ta okropna ulewa.
— Radziłbym zdjąć świtkę; jest gruntownie przemoczona. Pozwoli pani, że jej w tem pomogę.
Milcząco usłuchała rady i oddała mu narzutkę do rozwieszenia przy piecu. W blaskach płomieni rzucanych przez ognisko wystąpiła plastyka jej bujnej krasy; był rasową brunetką o kuszącej linji bioder i biustu. Pełna dyskretnej elegancji suknia, uwydatniała harmonijność i bogactwo jej kształtów.
Rozejrzała się po izbie zdumiona.