Strona:Stefan Grabiński - Wyspa Itongo.djvu/188

Ta strona została przepisana.

dzowie i kapłani z Huanaką na czele. Blask pochodni trzymanych przez strażników padał na twarze podniecone oczekiwaniem, skupione, ciekawe lub niedowierzające. Tu i tam poprzez ciżbę masek ludzkich przeglądało oblicze ścięte uczuciem strachu lub wykrzywione ironją. Tylko spojrzenia kapłanów spokojne i zrównoważone ukrywały starannie właściwy stan duszy. Jeden Marankagua, stojący obok arcykapłana nie silił się na zachowanie pozorów. Twarz jego ponurą, ciemnobrązową przebiegał bezustannie uśmiech szyderstwa.
Mimo ścisku panowało uroczyste milczenie. W ciszy słychać było pryskanie płonących żagwi i daleki szum morza.
Gdy Peterson z Izaną wyszli z wigwamu i donieśli starszyźnie, że Itonguar zapadł w „sen święty“, nastrój pogłębił się. Wszyscy z zapartym oddechem utkwili spojrzenia w namiot...
Wtem zerwał się wicher. Przeszedł ponad głowami czekających ze świstem podobnym do wycia zgłodniałych szakali, potrząsnął czubatym szczytem wigwamu, załopotał kotarą i rozpłynął się w przestrzeni. A przecież na palmach dookolnych i figowcach przy wietnicy liść jeden nie zadrgnął,