Strona:Stefan Grabiński - Wyspa Itongo.djvu/189

Ta strona została przepisana.

nie zakołysała się gałązka. Marankagua przestał się uśmiechać.
I przyszedł znów znikąd drugi i trzeci atak wiatru, zatargał namiotem, zawył jak stado wilków i szczezł bez śladu. I znów zaległa doskonała cisza. Nagle ściany wigwamu sfałdowały się i wydęły na zewnątrz jak balon. Zaskrzypiały żerdzie i krokwie, a wnętrze napełniło zmieszanemi głosami. Ze zgiełku wypadały od czasu do czasu poszczególne słowa, wyrazy i zdania w języku nieznanym. Urywki te zlewały się znów z bezładem dźwięków w chaos mętny i odurzający. Lecz pewne głosy brały coraz wyraźniej górę nad innemi i coraz silniej wyodrębniały się od reszty. — Wkońcu dwa wybiły się zwycięsko na powierzchnię i przygłuszyny inne: jeden metaliczny, jak sunna bojowa, drugi niski i głucho dudniący. Słowa wyrzucane przez niewidzialne usta stały się zrozumiałe. Były ujęte w język Itonganów. Głosy zdawały się spierać i o coś kłócić. Chciwe uszy słuchaczy wyławiały akcenty gniewu i groźby. Wreszcie głos niższy zamilkł i popłynęły falą dźwięków czystych a gromkich ze spiżowej wydobytych piersi słowa:
— Ludu nasz! Po przerwie wielu lat znów przyszliśmy wesprzeć cię radą i przestrogą.