Strona:Stefan Grabiński - Wyspa Itongo.djvu/191

Ta strona została przepisana.

— Zanieś go do jego tolda“[1], bo utrudzon wielce przez duchy.
Słowa starca podziałały jak zdjęcie czaru. Zawrzało w tłumie jak w ulu. Wśród gwaru i okrzyków rozstępujących się z czcią i trwogą ludzi wynieśli Peterson i Izana bezwładnie zwisającego im z ramion Gniewosza i złożyli na matach w chacie przeznaczonej dla Itonguara. Małe światło kaganka padło na zmienioną twarz inżyniera, który miał oczy wciąż zamknięte i oddychał z trudnością. Strugi potu ściekały mu po policzkach. Rzęził głucho. Kapitan oparł głowę przyjaciela na swoich kolanach i usiłował wlać mu w usta gorzałkę z manierki. Gniewosz skrzywił się, wypluł płyn i otworzył oczy.
— Zostawcie mnie samego — rzekł słabym głosem.

Gdy wyszli, oparł się plecyma o ścianę i zapadł w zadumę. Zdarzenia ostatnich dni przeciągały przed nim jak miraże w tempie nieprawdopodobnie szybkiem. Aż do chwili „próby siły“ był w stanie psychicznego odurzenia. Cios losu, który wydarł mu żonę, oszołomił go, przytępiając wrażliwość na wszystko, co potem nastąpiło. Poruszał się

  1. Chata.