Strona:Stefan Grabiński - Wyspa Itongo.djvu/192

Ta strona została przepisana.

i działał, jak automat, popychany wolą kapitana. Skąpe odruchy instynktu samozachowawczego zatracały się bez reszty w tępem morzu obojętności. Raz tylko zarysował się ospale kontur myśli, że dziwnem zrządzeniem przypadku znów służy innym za pośrednika między dwoma światami. Ta myśl wywołała gest wewnętrznego sprzeciwu. Lecz i ten odruch zgasł zalany szarem, ciągnącem się jak maź grzęzawiskiem inercji.
Teraz po „próbie“ coś przełamało się w nim. Jakby jakieś tajemnicze prądy przeszedłszy przez niego, pozostawiły po sobie ślad w postaci zaczynu, który pchnąć go miał na drogę inicjatywy. Obudziło się zainteresowanie dla nowego otoczenia. Współdziałała i młodość. Był mężczyzną zaledwie trzydziestoletnim. Rekonwalescencja duchowa przyśpieszyła proces ozdrowienia fizycznego. Po godzinie rozmyślań otrząsnął się z resztek odrętwienia i spojrzał oczyma pełnemi wzmożonej energji życiowej.
W tej chwili drzwi tolda odchyliły się i do wnętrza wśliznęła się bez szelestu Rumi. Uśmiechnęła się i położyła palec na ustach. Potem podała mu cynową czarkę z winem palmowem zaprawionem sokiem gojawy.
Wypił, patrząc jej z wdzięcznością w oczy. Trunek pokrzepił go widocznie.