Strona:Stefan Grabiński - Wyspa Itongo.djvu/21

Ta strona została przepisana.

wał mi zdaleka drogę. Nie miałam innego wyjścia i zakołatałam do tych drzwi.
— Jak w bajce — rzekł Krzepniewski, gdy zmęczona opowiadaniem zamilkła i wpatrywała się w ogień.
— Pozwoli pan — podjęła po chwili, nie patrząc mu w oczy — że zachowam swe incognito. Niech panu wystarczy informacja, że jestem zamężną i że mi na imię Wanda.
— Potrafię uszanować wolę pani.
— Dziękuję.
— Ale, ale! Byłbym kompletnie zapomniał, żeśmy dotychczas nie jedli kolacji. A jestem już porządnie głodny. Pozwoli pani, że ją przyjmę u siebie. Czem chata bogata, tem rada.
Uśmiechnęła się.
— Odkrył pan tu gdzie spiżarnię? Cudza własność — rzecz święta.
— Proszę być o to spokojną. Jak mędrzec starożytny, wszystko swoje ze sobą noszę. Mam jeszcze zapasy w mojej myśliwskiej tajstrze. Podzielimy się niemi, jak przystało na towarzyszy niedoli. Mam też trochę wina w manierce.
— Jak widzę, wyekwipował się pan należycie przed wyprawą.
— A tak, wzięło się coś niecoś na wszelki wypadek.