obcego mu człowieka — dziś był królem. Na odległym wprawdzie, zapomnianym przez świat skrawku ziemi — jednak niemniej królem. I czuł się nim naprawdę. Oceniał w całej pełni wielkość władzy, którą rozporządzał. Jak mocarz trzymał w ręku zbiorową duszę swych poddanych, tę pierwotną, niemal dziecięcą, naiwnie prostą duszę. I zdawało mu się, że przejrzał ją na wylot, od serca do serca, od głowy do głowy, że zna ich wszystkich — tych czerwonobrunatnych braci, że przestali już dla niego być środowiskiem cieni i zagadek. Jak olbrzym z baśni położył ich sobie wszystkich na dłoni, zważył, zmierzył i może teraz nimi podrzucać jak żongler kulami. Z uśmiechem przypomniał sobie przestrogę Huanaki: „Gdybyś sprzeniewierzył się prawom tej wyspy i chciał pójść swoją drogą, będziesz miał przeciwko sobie i ludzi jej i bogów“. — Naiwny, dobry starzec! Któżby „sprzeniewierzał się“, któżby łamał, jeśli można przekształcić, przerobić, nagiąć do swej woli? Poco druzgotać, jeśli można ulepić jak wosk wedle własnego upodobania? Zamiast przeskoczyć, czyż nie lepiej obejść?
I zaśmiał się cicho.
Zafalowała zasłona z zielonej tappy i z głębi chramu wyszła Rumi. Od ucieczki
Strona:Stefan Grabiński - Wyspa Itongo.djvu/210
Ta strona została przepisana.