Strona:Stefan Grabiński - Wyspa Itongo.djvu/211

Ta strona została przepisana.

Marankagui nie widział jej ani razu. Teraz wydała mu się smuklejsza i jakby surowsza. Może miejsce dodawało powagi, może strój kapłanki prosty i pozbawiony ozdób niewieścich. Patrzyła spokojnie wielkiemi, słodkiemi oczyma sarny. Skłonił się przed nią nisko.
— Księżniczko Rumi, jakżeś piękna w twej szacie surowej!
— Pokłon ci, Czandauro — odpowiedziała. — Pokłon ci, królu mój i panie! Jakżem szczęśliwa, że wolno mi powitać cię tem imieniem.
— Tobie je zawdzięczam, Rumi.
— Mnie, Czandauro? żartujesz chyba z poddanki twojej?
— Gdybyś nie ostrzegła mnie przed Marankaguą, nie stałbym dziś na tem miejscu i nie podziwiałbym twojej urody, księżniczko.
Pokraśniała i spuściła oczy.
— Schlebiasz mi, królu. Ostrzegłam cię za późno, życie zawdzięczasz tylko własnemu męstwu.
Podniosła oczy i rzekła z entuzjazmem:
— Biłeś się jak lew, Czandauro. Marankagua jest podłym zdrajcą, ale dzielnym wojownikiem. Mało kto sprostał mu w wal