Strona:Stefan Grabiński - Wyspa Itongo.djvu/236

Ta strona została przepisana.

rów i otaczał podkową obóz Czarnych. Rozmieszczenie wojowników na szczycie wzgórza w odstępach kilometrowych umożliwiło atak koncentryczny z trzech stron.
Całą trudność stanowiła niemożność użycia koni. Teren między wzgórzem a osadą był bagnisty, a ponadto szaniec ochronny przed samym obozem bardzo wysoki. Musieli podsunąć się pieszo i wedrzeć na wał i palisadę.
Korzystając z tego, że księżyc zaszedł na chwilę za chmury, Czandaura dał znak białą chustą. Zwinni jak jaszczurki wojownicy zaczęli spływać trzema strugami ze szczytu wzgórza. Zaledwie znaleźli się poza opiekuńczym żywopłotem mulgi, u stóp pagórka, przypadli do ziemi. Teraz już nic ich nie osłaniało przed okiem wrażych strażników, prócz szeleszczącej cicho trzciny bagiennej i źdźbeł szuwaru. Na czworakach kryjąc się za pałkami wiszarów, kolbami rogoży, pełzali jak węże. Każda kępa turzycy, każdy ostrów tataraku był ponętną przystanią, gdzie można było na chwilę podnieść głowę od cuchnącego zgnilizną bagna i odetchnąć świeżem powietrzem. Grunt falował jak woda i ustępował pod nogami. Miejscami zapadali po kolana w gęstem, rdzawem błocie. Chmury moskitów cięły bez litości.