Strona:Stefan Grabiński - Wyspa Itongo.djvu/238

Ta strona została przepisana.

Czandaura pchnął Pomarego z rozkazem do Atahualpy na zachodniem skrzydle.
Wśród tego potężna ławica chmur przesłoniła księżyc i oddała ziemię nieprzeniknionym mrokom. Tylko ogniska osady gorzały niby krwawiące rany nocy. Czandaura polecił wydobyć z wojłoków pakuły, kłaki i susz i sam z dwoma najtęższymi zuchami wypełznął z zarośli na podmurowanie szańca. Pozostali mieli w razie zaatakowania go obrzucić obrońców wału strzałami i pociskami. Król i jego dwaj towarzysze przykucnęli we wnęce między bramą a wystającą ścianą szańca, ułożyli stos z chróstu i przepojonych smołą pakuł i czekali.
Czandaurze czas przeciągał się w nieskończoność. Czuł nerwowy niepokój i podniecenie gracza przed rozstrzygającą partją. Czemże było zdenerwowanie, któremu kiedyś, w kraju ulegał podczas zawodów o mistrzostwo w boksie czy szermierce, w porównaniu z tą grą, w której stawką były losy dwóch plemion, życie Rumi i jego własne? Mimo wszystko może po raz pierwszy w życiu był w swoim żywiole: ruszał się, działał, walczył. Było w tem coś pięknego, coś rycerskiego, coś, co uważał za istotny, właściwy cel swego życia, podczas gdy wszystko inne w niem wydało mu się irra-