Strona:Stefan Grabiński - Wyspa Itongo.djvu/266

Ta strona została przepisana.

Pijany szczęściem król nie spostrzegł się nawet, jak wyszedł z gąszczu akacyj i błądził wybrzeżem wśród skał. Dopiero chlust fali, co obryzgała mu twarz wrzątkiem piany, obudził go z marzeń. Podniósł głowę i rozejrzał się. Po prawej ocean docierał mu do stóp zalotami podplusków, naprzeciw sterczał blok skalny z płaską platformą szczytową, po lewej czerniał pandanowy bór. W tę stronę zawrócił Czandaura. Nie uszedł dziesięciu kroków, gdy zatrzymały go na miejscu dwa niemal równocześnie, ostro w ciszy nocnej brzmiące głosy:
— Kto idzie?
— Czandaura, król — odpowiedział i spostrzegł, że stoi przed wigwamem śmierci.
Strażnicy na dźwięk dobrze znanego im głosu odstąpili o parę kroków i podnieśli włócznie wysoko ponad głowami na znak powitania. Czandaura położył rękę na zasuwie drzwi. Nasunęła się szczególna myśl.
— Czyżby rzeczywiście tylko dziwny przypadek sprowadził go na to miejsce po tem, co przeżył tak niedawno? A może to nie przypadek? Może przychodzi jeszcze w porę?
Powoli uśmiechając się, odsunął rygle.
— Królu! — usłyszał głos sprzeciwu jednego ze strażników. — Godzina naznaczo-