na przez sędziów jeszcze nie nadeszła. Północ zaledwie minęła.
Czandaura zmierzył go surowem spojrzeniem.
— Mój brat — rzekł wolno — niech milczy. Nie przystoi żołnierzowi wstrzymywać ręki króla swego i wodza.
Wojownik wyprostował się i jakby skamieniał w pozycji. Król przez chwilę jeszcze wahał się i nadsłuchiwał z ręką na skoblu. Grobowa cisza domu zdawała się go onieśmielać. Wtem w ciszy tej rozległ się dziki, rozpasany do rozpuku śmiech... Odbiły go sikały nadbrzeża, powtórzyły lasy i wchłonęła noc. Czandaura otworzył drzwi.
Na progu oświetlona pełnią księżyca ukazała się postać szamana. Stał wpatrzony błędnie w przestrzeń i znów zaniósł się tym samym okropnym śmiechem. Dookoła niego owinęły się dwa węże: grzechotnik i cobra. Pierwszy okręciwszy przegubami szyję Marankagui, zawisnął nad jego czołem niby djadem — drugi me mniej złośliwy opasał mu tors i rozwartą do ataku paszczę zbliżał powoli ku piersi. Powtórna salwa śmiechu znać rozdrażniła bestję. Oczy węża nabiegły krwią, ogon miotnął się wściekle parę razy i paszcza przywarła do lewego boku szamana. Z twarzy Marankagui zniknął
Strona:Stefan Grabiński - Wyspa Itongo.djvu/267
Ta strona została przepisana.