pałkę, uczuł, jak chwyciła go nerwowo za ramię.
Niech pan spojrzy na drzwi, na klucz.
Krzepniewski popatrzył i zauważył, jak duży, tkwiący w zamku od strony wewnętrznej klucz powoli obrócił się od prawej ku lewej.
— Wiatr, przeciąg, czy co u licha? — mruknął i powstawszy, próbował przeszkodzić dalszemu obrotowi.
Lecz nie udało mu się. Jakaś moc silniejsza od niego przekręciła klucz o kąt pełny i z trzaskiem wrzuciła go w zamek.
— Jesteśmy uwięzieni — szepnęła Wanda. — Dlaczego nie uciekliśmy z tego przeklętego miejsca?
— Proszę się uspokoić. Przecież klucz tkwi w zamku po naszej stronie. Mogę drzwi w każdej chwili otworzyć.
I próbował wprowadzić w czyn to, co powiedział. Lecz wszelkie wysiłki okazały się bezskutecznemi. Klucz ani drgnął. Więc chwycił za klamkę i chciał otworzyć drzwi przemocą. Nie dały się.
— Głupio-śmieszna historja — rzekł zniechęcony i powrócił do p. Wandy. — W ostatecznym razie możemy wyjść przez okno. — Lecz co za sztubackie kawały!
Strona:Stefan Grabiński - Wyspa Itongo.djvu/29
Ta strona została przepisana.