Strona:Stefan Grabiński - Wyspa Itongo.djvu/318

Ta strona została przepisana.

— Pół mili morskiej, nie więcej.
— No — to niedaleko.
Przepuścił mimo kapitana i ujął mocno pod ramię Rumi. Ruszyli. Peterson przodem jako przewodnik, Gniewosz z Rumi o kilka kroków za nim. Noc była ciepła, księżycowa i jasno było jak w dzień. Ścieżka wąska, słabo udeptana wiła się niepewnemi skrętami między linją pandanowej puszczy, a blokami nadbrzeżnych skał. Szum morza wdzierającego się co chwila w zazębienia lądu towarzyszył im bez przerwy. Szli szybko, myślami wyprzedzając drogę. Gniewosz układał plany na przyszłość i usiłował rozwiązać problem utrzymania siebie i Rumi po powrocie do Europy. Peterson przemyśliwał tymczasem nad planem ruty morskiej, która miała ich zaprowadzić do najbliższego portu Ameryki Południowej, Valparaiso lub Punta Arenas. Kapitan był w wyśmienitym humorze i pocichu błogosławił „tej pięknej czarownicy Napo“, której zawdzięczał ten szczęśliwy zwrot w sytuacji.
Tymczasem Rumi wsparta na ramieniu Gniewosza szła rozmarzona, jak w transie. Nawał cisnących się wrażeń chwili i perspektywa dni przyszłych odurzały ją jak narkotyk i wytrącały z równowagi. Co chwila spoglądała na ukochanego, z którego