Strona:Stefan Grabiński - Wyspa Itongo.djvu/321

Ta strona została przepisana.

cięci od calizny wyspy, na chwil parę ocaleni kaprysem losu, który jakgdyby chciał, by widzieli wszystko aż do końca. Przytuleni do siebie, wpatrywali się na pół przytomni w straszliwą, oświetloną gejzerami ognia, panoramę.
Wał górski przebiegający wyspę od wschodu do zachodu kołysał się i drgał w całej swej rozciągłości. Z paszczy krateru w jego środku zionącego dymem, popiołem i ogniem wylewały się bez przerwy potoki lawy i z zawrotną chyżością spływały po zboczach świętej góry. Potworna, szeroka na parę mil rzeka gęstego, dymiącego wrzątku zalała już. środek wyspy i staczała się tężejącą w biegu kaskadą ku morzu. Zczezły lasy i bory, pozapadały się bez śladu wsie i osady, znikły pola i drogi. Szaroróżowy, tu i tam ogniotryskami dziergany płaszcz z roztopionej masy pokrył wszystko jednolitą pościelą.
Gniewosz urzeczony pięknem grozy nie mógł oderwać oczu od obrazu, gdy usta jego wykrzywione okrutnym uśmiechem powtarzały bezdźwięcznie słowa:
— Śmierć idzie, śmierć...
Przyszedł moment, gdy przed oczyma duszy rozwinęła się druga, nie mniej wyrazista panorama: błyskawiczny skrót całego