Strona:Stefan Grabiński - Wyspa Itongo.djvu/36

Ta strona została przepisana.

wując z pod żelaznych stęporów złotoczerwone siklawy, tęcze i fontanny.
Właśnie majster obrabiał młotem parę rozżarzonych do białości podków, które mu Janek przytrzymywał cęgami na kowadle, gdy zaczęło rzucać narzędziami i żelaziwem. Tak sobie ni z tego, ni z owego porwało coś nagle imadło leżące na stole i z furją miotnęło niem w przeciwległy kąt pracowni. Szymon nie odrazu zorientował się.
— Którego to z was, durnie — huknął — świerzbi skóra na grzbiecie?
Zanim mu ktoś zdążył odpowiedzieć, zafurkotała w powietrzu ciężka, żelazna sztaba i z okropnym rumorem upadła na podłogę.
— Kie licho?! — krzyknął majster i potoczył dokoła groźnem spojrzeniem.
Czeladnicy przerwali pracę i zdumieni spoglądali na siebie i kowala. Janek, przybrany syn kowalów oparty o ścianę i jakby zasłuchany w przestrzeń uśmiechał się nijako, półsennie.
— Czego szczerzysz zęby, hultaju? — wrzasnął ojciec, nie posiadając się z gniewu.
Chołpak chciał coś odpowiedzieć i już zwracał ku rozsierdzonemu twarz rozbudzoną nagle z zapamiętania, gdy coś wy-